Toxic Crusaders znalem najbardziej z gum do żucia, które kupowałem jak byłem małym Buu. Były tam zawsze po dwie naklejki z postaciami. Jak się okazało, w USA powstała nawet bajka o "toksycznych krusejderach".
Na konsole nes/pegasus została wydana gra o tym samym tytule. Bohaterem jest mutantowaty koleś. jest on tytulowym "krusejderem" i ma za zadanie uratować swoich ziomali porwanych przez Wielkiego Złego. Fabuła typowa i oklepana do bólu.
Gra jest chodzonym mordobiciem, choć to może za dużo powiedziane mordobiciem bo Toxie może używać tylko ciosu piąchą albo swojego mopa (dopóki mu go ktoś nie wytrąci z ręki). Tak więc łazimy, tłuczemy wrogich mutantów występujących w kilku wersjach wyglądu i wyposażenia.
Klepanie przeciwników nie jest już takie łatwe, a to z tego powodu że biegają oni w kółko jakby mieli owsiki w odbytnicy. Łażą, skaczą i trudno jest ich trafić. Jak już się to uda to przeważnie po utracie kilku serduszek energii. Strasznie denerwująca sprawa bo energii nie ma znowu tak dużo.
Poza przeciwnikami można tez rozbijac turlające się beczki z których czasami wypadnie coś ciekawego (energia albo upgrade broni).
Na końcu każdego z etapów czeka boss-zazwyczaj jakieś obleśne i toksyczne monstrum.
"Toxic Crusaders" to gra która ma przeciętną grafikę i przeciętną muzę. Jest tez bardzo trudna bo twórcy gry nie udostępnili graczowi żadnej kontynuacji. Na szczęście nie zapomnieli o passwordach.
Dzięki temu mozna w niej "na raty" zajść całkiem daleko. Tylko czy ktoś zechce daleko zajść, to już inna sprawa.
Na zakończenie dodam że gra jest idealna do przejścia na cheatach. Włączenie nieskończonej liczby żyć lub nieśmiertelności chyba tylko w tym przypadku czyni rozrywkę atrakcyjniejszą...